piątek, 19 czerwca 2020

Śniadanie u Tiffany’ego



 
Zapraszamy na klasyczne filmowe śniadanie…






Rex Features/EAST NEWS /East News
Kto z nas nie marzy o sławie, bogactwie i pozycji społecznej? 


Komu wystarcza mała mieścinka,     w dodatku w małym mieszkaniu
z niekochanym mężem i jego dziećmi z innych małżeństw?



 
Na pewno takie życia nie chciała Lula Mae Barnes. Dlatego właśnie zostawiła swoje dotychczasowe życie i wyruszyła do Nowego Jorku, by tam rozpocząć nowe, pełne radości, blichtru i bogactwa. Wiedzie życie na koszt innych, głównie bogatych adoratorów, często organizuje u siebie przyjęcia, którymi naprzykrza się pozostałym mieszkańcom. Wkrótce jednak poznaje swojego sąsiada, aspirującego pisarza, który także jest utrzymankiem. No i nie byłoby love story, gdyby oczywiście się w sobie nie zakochali. 

A o kim mowa? 

O Holly Golightly i Paulu Varjaku – głównych bohaterach klasyki filmowej - „Śniadania u Tiffany’ego”. 


Śledząc karierę tego filmu zastanawiamy się, dlaczego obraz, który na stałe zapisał się w umysłach ludzi na całym świecie, jest niekwestionowaną klasyką kinematografii, a do tego stał się ikoną popkultury, ma na swoim koncie tak niewiele nagród. Dla przypomnienia – są to 2 Oscary: za muzykę i piosenkę „Moon River” oraz dwie statuetki Grammy (również za ten utwór). Sama książka autorstwa Trumana Capote’a, weszła co prawda w kanon literatury XX wieku, ale to głównie za sprawą filmu. 


Co zatem sprawiło, że obraz z nagradzaną i uwielbianą przez milion Audrey Hepburn stał się taką ikoną?



Historia Holly jest takim prawdziwym współczesnym (dla lat 50.) amerykańskim snem dziewczyn na całym świecie – uciec z domu, z małego miasteczka do wielkiego świata, zmienić tożsamość i używać życia. Tak wyobrażaliśmy sobie życie w Ameryce. Zresztą młode Amerykanki (i nie tylko) do dziś marzą o takim właśnie modelu. Audrey Hepburn wisi przecież na ścianach w wielu pokojach na całym świecie. 

W dodatku, zakochać się w młodym pisarzu, który traci dla nich głowę. Bajka XX wieku – rycerz na czarnej maszynie do pisania i młoda dziewczyna śpiewająca w oknie piękną balladkę. Zresztą, żaden mężczyzna nie obraziłby się za dziewczynę urody i charakteru Holly z „Moon River” lub jakąkolwiek inną piosenką na ustach w oknie mieszkania piętro niżej – do którego w dodatku prowadzą schody przeciwpożarowe. 

Dziś „Śniadanie u Tiffany’ego” wciąż zachwyca, mimo swojej naiwności komedii romantycznej. Widzimy prawdziwą przemianę zagubionej w swoich marzeniach dziewczyny; mężczyznę, który nie boi się oddać uczuciu; i sami chcemy iść pod drzwi jubilera w Nowym Jorku i tam zjeść śniadanie a la Holly – croissant i kawa. 




Zanim jednak udamy się w tę podróż – zachęcam do powtórnego obejrzenia tej klasyki kina, a później sięgnięcie po książkę Capote’a – obie formy powodują odpowiedni poziom pozytywnego rozmarzenia w trudnych czasach.