czwartek, 18 czerwca 2020

Witkacy... po bożemu

 

Witkacy... po bożemu







Choć Witkacy jest wciąż obecny w naszej świadomości kulturowej poprzez kanon lektur czy liczne obrazy, z pewną ostrożnością podchodzimy do jego dzieł dramatycznych, a tym bardziej od ich adaptacji. Może na to wpływać język czy groteska, którą posługiwał się ten twórca. „Szewcy” czy „Wariat i Zakonnica” kojarzą nam się z teatrem współczesnym, pełnym krzyku, wygiętych ciał i niesamowicie zagmatwanej konstrukcji dramatycznej. Jest jednak cień nadziei dla wszystkich, którzy Witkacego kochają, a boją się dziwnej adaptacji scenicznej. 


W małym dworku” w reżyserii Jana Englerta – spektakl zarejestrowany na potrzeby Teatru Telewizji.


Scena zbiorowa. Fot. Stanisław Loba/TVP
Piękny, międzywojenny dworek. Zarządza nim wdowiec, który ma dwie córki. Mieszka u nich jego kuzyn, oczywiście gospodyni i chłopak na posyłki. Ma swoich pomocników, którzy dbają o pańskie tereny. 



Wszystko wygląda normalnie, wręcz sielankowo. Jedynym zaskoczeniem okazuje się widmo zmarłej żony Dyapanazego – Anastazji. Cała akcja toczy się wokół śmierci i kochanków Nibkowej, jej mąż wybacza wszystkim wszystko, byleby jego córki były szczęśliwe. Te z kolei to dwa podlotki, którym nie w głowie nauka, a różne radości wiejskiego życia – zabobony, rytuały i zabawy. To właśnie dla nich Dyapanazy sprowadza kuzynkę Anetę, w której bez pamięci zakochuje się kuzyn Jęzory (wcześniej jego muzą była Anastazja). 

Co wyniknie z tego pomieszania charakterów?

„W małym dworku” to jeden z najczęściej wystawianych dramatów Witkacego. Może na to wpływać przede wszystkim prostota tekstu i łatwość przeniesienia go na deski teatralne. Widmo wcale nie wymaga od reżysera nadzwyczajnych środków – jest jakby żywą, wszechobecną postacią. W tej roli eteryczność Beaty Ścibakówny jest jak najbardziej na miejscu. Jej męża gra, oczywiście, Jan Englert, który niestety nie pokazał swojego aktorskiego kunsztu. O wiele lepiej wypada na jego tle Jan Frycz w roli kochanka. 

Co do młodzieży... No cóż, skoro profesorowie zagrali przeciętnie, oni zagrali przeciętnie minus doświadczenie.

Co można napisać zatem o inscenizacji Englerta? 

Jest prosta, zagrana właśnie „po bożemu”, bez żadnych rewelacji, z minimalnymi zmianami względem oryginału – zwyczajny, może trochę nudny spektakl. 

Dlaczego więc warto to zobaczyć? 

Żeby przekonać się, że Witkacy nie taki straszny, jak opisują.