Choć Witkacy jest wciąż obecny w naszej świadomości kulturowej poprzez kanon lektur czy liczne obrazy, z pewną ostrożnością podchodzimy do jego dzieł dramatycznych, a tym bardziej od ich adaptacji. Może na to wpływać język czy groteska, którą posługiwał się ten twórca. „Szewcy” czy „Wariat i Zakonnica” kojarzą nam się z teatrem współczesnym, pełnym krzyku, wygiętych ciał i niesamowicie zagmatwanej konstrukcji dramatycznej. Jest jednak cień nadziei dla wszystkich, którzy Witkacego kochają, a boją się dziwnej adaptacji scenicznej.
„W małym dworku” w reżyserii Jana Englerta – spektakl zarejestrowany na potrzeby Teatru Telewizji.
![]() |
Scena zbiorowa. Fot. Stanisław Loba/TVP |
Wszystko wygląda normalnie, wręcz sielankowo. Jedynym zaskoczeniem okazuje się widmo zmarłej żony Dyapanazego – Anastazji. Cała akcja toczy się wokół śmierci i kochanków Nibkowej, jej mąż wybacza wszystkim wszystko, byleby jego córki były szczęśliwe. Te z kolei to dwa podlotki, którym nie w głowie nauka, a różne radości wiejskiego życia – zabobony, rytuały i zabawy. To właśnie dla nich Dyapanazy sprowadza kuzynkę Anetę, w której bez pamięci zakochuje się kuzyn Jęzory (wcześniej jego muzą była Anastazja).
Co wyniknie z tego pomieszania charakterów?
„W małym dworku” to jeden z najczęściej wystawianych dramatów Witkacego. Może na to wpływać przede wszystkim prostota tekstu i łatwość przeniesienia go na deski teatralne. Widmo wcale nie wymaga od reżysera nadzwyczajnych środków – jest jakby żywą, wszechobecną postacią. W tej roli eteryczność Beaty Ścibakówny jest jak najbardziej na miejscu. Jej męża gra, oczywiście, Jan Englert, który niestety nie pokazał swojego aktorskiego kunsztu. O wiele lepiej wypada na jego tle Jan Frycz w roli kochanka.
Co do młodzieży... No cóż, skoro profesorowie zagrali przeciętnie, oni zagrali przeciętnie minus doświadczenie.
Co do młodzieży... No cóż, skoro profesorowie zagrali przeciętnie, oni zagrali przeciętnie minus doświadczenie.
Co można napisać zatem o inscenizacji Englerta?
Jest prosta, zagrana właśnie „po bożemu”, bez żadnych rewelacji, z minimalnymi zmianami względem oryginału – zwyczajny, może trochę nudny spektakl.
Dlaczego więc warto to zobaczyć?
Żeby przekonać się, że Witkacy nie taki straszny, jak opisują.